Dla miłośnika ogrodów podróż po Wielkiej Brytanii to wielka przyjemność. Oczywiście zawsze planuję sobie trasę korzystając z przewodników i Internetu jednak Anglia jest tak bogata w piękne ogrody, że właściwie za każdym skrzyżowaniem kryje się jakaś perełka. Po drodze do celów mej podróży zazwyczaj udaje mi się znaleźć jeden lub dwa dodatkowe ogrody. Często są to otwarte tylko kilka dni w roku prywatne, niewielkie ogródki. Trafiają się jednak również dwory i pałace otoczone cudownymi ogrodami, których nie można znaleźć na mapach. Takie rzeczy zdarzają się tylko na Wyspach Brytyjskich! Jak to możliwe? To dość proste, chociaż też dość niezwykłe. W niektórych małych ogrodach zamiast kas biletowych na furcie wisi puszka – skarbonka, z prośbą o uiszczenie zapłaty za wstęp. Nie ma tabliczki z nazwą ogrodu, nie ma, kogo się spytać, gdzie właśnie trafiliśmy… Takich ogrodowych perełek udało mi się w czasie moich wypraw znaleźć kilka. Jednym z nich jest ogródek w Walii, którego nazwy i miejsca nie udało mi się nigdy zlokalizować na mapie. Mam zaledwie kilka zdjęć z tego leżącego gdzieś pomiędzy „nigdzie”, a „do nikąd” ogródka. Nie będę jednak dzisiaj opowiadać o nim, a o innym ogrodzie, którego nazwę udało mi się, przez przypadek, znaleźć po 3 latach. To bardzo ciekawy, malowniczy ogród przylegający do Heale House leżącego niedaleko Salisbury nad rzeką Avon.

Sama historia domu jest dość bogata, nie ze względu na sławne nazwiska, a przez zmianę właścicieli. Większość brytyjskich posiadłości szczyci się tym, iż przebywają w rekach jednej rodziny przez setki lat. Heale House zmieniał swych właścicieli jak przysłowiowe rękawiczki. Na początku swej historii, czyli w XVI wieku, dwukrotnie przechodził z rąk do rąk, jako prezent ślubny. Dalsze losy nie były już tak romantyczne dla domu i ogrodów. Posiadłość została sprzedana czterokrotnie, w tym raz w celu pokrycia długów swoich właścicieli. W roku 1835 dom został zniszczony przez pożar, który uszczuplił jego rozmiar aż o dwie trzecie. Historia ma jednak swe dobre zakończenie. W roku 1894 posiadłość kupił Hon Louys Greville, który zatroszczył się zarówno o odbudowę domu jak i upiększenie ogrodów. Nowy właściciel zatrudnił nawet znanego projektanta, aby ten zagospodarował tereny wokół dworu. Harold Peto, zaprojektował ogród, jednak nie wykorzystano w całości jego planów. Dobór roślin został zmieniony, pozostała natomiast charakterystyczna dla Peto włoska architektura w postaci tarasu oraz formalny ogród przy domu. Obecnie, domem i ogrodami zajmuje się ich nowa właścicielka Frances Rasch, jest ona synową – Lady Anne, która od ponad 40 lat opiekowała się tym cudownym miejscem.

Dom spoczywa nad samym brzegiem rzeki, która okala posiadłość niczym fosa. Wewnątrz tej naturalnej bariery znajdują się ogrody, a na zewnątrz malownicze łąki, na których pasą się owce. Dzięki strumieniom wartkiej wody ogród nie potrzebuje wysokich ogrodzeń, co niewątpliwie dodaje mu uroku. Swą podróż po Heale House rozpoczęłam od najdalej od domu odsuniętych części ogrodu. Tu rzeka meandruje kilkoma korytami niczym górskie potoki. Wyspy połączone są ze sobą kładkami lub niewielkimi mostkami tworząc istny labirynt ścieżek. Naturalna roślinność urozmaicona została pięknymi pierwiosnkami i innymi roślinami znoszącymi ciągłą wilgoć. Bliżej zabudowy, która po pewnym czasie ukazuje się w formie majaczącego wśród drzew dach dworu, strumienie wody stają się szersze, a roślinność bardziej ozdobna. Tu królują olbrzymie gunnery, tarczownice, rodgersje i dość niespodziewane klony japońskie. Klony nie są jednak jedynym akcentem orientu w tym ogrodzie Tuż za zakrętem wita nas, bowiem czerwony, łukowato wygięty most, a zaraz za nim replika pawilonu herbacianego. Ta piękna budowla powstała tu na początku XX wieku, za czasów Louysa Grevillea, który mieszkał i pracował w Tokyo. Ogród japoński wygląda przepięknie, ale dalej też czekają nas nie lada atrakcje. Przechodząc przez most, którym zawładnęła biała glicynia trafiamy do kolejnego wnętrza ogrodowego. Jest nim ogród warzywny, który może poszczycić się nie tylko przepięknymi konstrukcjami z drewna, ale także cudownym tunelem z drzew owocowych. To elementy dodane przez obecnych właścicieli. Jabłonie i grusze tworzą nadzwyczajny tunel, w którego cieniu kryją się różnokolorowe funkie, zawilce oraz zielone paprocie. Na końcu korytarza właścicielka umieściła niewielki zbiorniczek wodny wypełniony liliami. Wokół niczym straże soją cztery olbrzymie, bukszpanowe kule. Ogród warzywny otoczony jest z 3 stron Wysokiem murem z kamienia i cegły, z czwartej strony pergolą, która jedynie w pewnym stopniu zasłania tą część ogrodu od wartkich strumieni rzeki. Dalej ogród zupełnie zmienia swój charakter. Staje się bardziej formalny, otwarty i nasłoneczniony. Wokół kamiennych tarasów posadzone zostały krzewy róż oraz pachnące lawendy i kocimiętki. Ściany budynku przyozdobiono glicynią, powojnikiem, różą oraz magnolią wielkokwiatową. Od frontowej strony budynku pojawiają się też geometryczne kwietniki, strzyżone żywopłoty oraz cisowe topiary. Tu i ówdzie rozstawione są drewniane i kamienne ławeczki, na których można przysiąść, wystawić twarz do słońca, wsłuchiwać się w szmer wody i śpiew ptaków.
Cały ogród robi niesamowite wrażenie. Mnie uwiódł najbardziej ogród japoński oraz łaciate owieczki pasące się nad brzegiem rzeki. Nie jest to miejsce odwiedzane przez tłumy, dzięki czemu można wędrować po ogrodach własnym tempem. Można je usłyszeć, powąchać i dotknąć. Jednym słowem poczuć wszystkimi zmysłami. Z żalem żegnałam się z tym ogrodem, w którym czas nie stanął w miejscu. Zwolnił jednak na tyle, aby wszyscy zwiedzający go goście poczuli się jakby znaleźli się w innym świecie, a może w innej czasoprzestrzeni..

Tekst i fot. Agnieszka Hubeny – Żukowska